O anonimowości w blokowiskach, samotności w kłopotach i poszukiwaniu bliskości, o chorobie i uzależnieniach… Jednym słowem o problemach, które każdego z nas spotykają, ale nie zawsze dostrzegamy je u tych za ścianą. Komuś, gdzieś dzieje się krzywda, ale nie wyrządzamy jej SAMI SOBIE… NIGDY.
Bohaterowie powieści nie mają imion. On – zapracowany prawnik po rozwodzie walczy o opiekę nad swoją córeczką. Ona – zmagająca się z chorobą serca sąsiadka zza ściany. Jest świadkiem i uczestnikiem toczącego się dramatu. Ono – córeczka prawnika, w swojej dziecięcej naiwności nie rozumie otaczającego jej świata. Nie wie, że dotyka ją zło. Pragnie tylko być kochana przez oboje rodziców.
Młodych, doświadczonych przez los bohaterów łączy wspólnota udręki.
Czy połączy ich również uczucie?
Zachęcam do lektury
powieść społeczno-obyczajowa / dramat społeczno-obyczajowy / dramat rodzinny
premiera: 22 września 2018
Wydawnictwo: LUCKY z Radomia
Redaktor: Halina Bogusz
Okładka: Ilona Gostyńska – Rymkiewicz
ISBN: 978-83-65351-66-1
Kłopoty to samotna wyspa.
Co innego pogadać przez Vibera, a co innego przyjaciel w potrzebie. Jestem w potrzebie. Nie mam przyjaciela.
- Synu, jak się macza kija, to się ma kijanki.
Trzeba wiedzieć, o co się modlić. Widzisz, Pan Bóg zawsze słucha, tylko czasami działa po swojemu i w swoim czasie.
Sztuka sztuką, ale prać i gotować ktoś musi.
(…) mieszkać z drugim człowiekiem pod jednym dachem, to nie to samo, co go znać.
Dopiero tsunami trzeba, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę człowieka otacza. Jak ta wielka fala, co cię niosła, odpłynie, dopiero widać szlam, brudy i padlinę.
Każdy powinien choć chwilę poświęcić na poszukanie odpowiedzi na pytanie, co takiego w życiu zrił, żeby mu okazano szacunek po śmierci.
Jak widać kobiety bez względu na wiek potrzebują chusteczek, a facet może się wykazać męskością, jeśli je ma w pogotowiu.
Jak się śpiewa, to w głowie nie słychać tego strachu, co go człowiek ma. A im glośniej się śpiewa, tym mniej się człowiek boi.
W przedszkolu bawiliśmy się w dom, a potem pani powiedziała, żebyśmy narysowali swoją rodzinę.
Nie jestem pewna, czy ja mam rodzinę. Mam mamę i mam tatę. To chyba mam rodzinę. Ale rodzina mieszka razem, a ja mieszkam tylko z mamą. I z wujkiem. Ale wujek nie jest moją rodziną. I Mateusz powiedział, że rodzina to się kocha. Mówił, że jak się ludzie kochają, to są dla siebie dobrzy. Moja mama czasami jest dla mnie dobra. I wujek jest czasami dobry dla mamy. To może my czasami jesteśmy rodziną, a czasami nie? Szkoda że tatuś z nami nie mieszka, bo on zawsze jest dobry dla mnie i dla mamusi. Jakby z nami był, to zawsze byśmy byli rodziną.
Mam w telefonie zapisanych 380 kontaktów i świadomość, że kompletnie nie mam do kogo zadzwonić. Mam brata palanta i wszystkich przyjaciół za granicą – z daleka od kraju i z daleka od moich problemów. Czy zatem nadal pozostają moimi przyjaciółmi? W końcu przyjaciel to ktoś, na kogo można liczyć. Czyż mogę liczyć na przyjaciela, który znajduje się tysiące kilometrów ode mnie, i żeby się z nim zobaczyć, muszę odpalić Skype’a albo pokonać ocean? Co innego pogadać za pośrednictwem Vibera, a co innego przyjaciel w potrzebie. Jestem w potrzebie. Nie mam przyjaciela. Okazuje się, że znajomi z pracy również sprawdzali się, kiedy w piątek szliśmy do klubu albo na integracji prześcigaliśmy się w wygłupach. Na poważnie tamte znajomości realizowały się tylko na płaszczyźnie zawodowej. OK, w pracy też nie miałam przyjaciół. Miałam pracę. I nic mi z niej nie zostało.
Pani doktor miała zimną słuchawkę. To było niemiłe.
W ogóle pani doktor była niemiła. Tatuś do
niej zadzwonił, jak wrócił z pracy. Najpierw babcia
mi zmierzyła temperaturę i się naradzali, co ze mną
zrobić. No i wezwali tę doktorkę. Na początku się
uśmiechała. Podwinęła mi bluzę od piżamki i zimną
słuchawkę przykładała mi do pleców i do przodów.
Kiwała głową, jakby wszystko było dobrze. A póź–
niej zobaczyła siniaka. Tego, co sobie nabiłam, jak
wujkowi upadł pieniążek. Chciałam go podnieść
i mu podać, ale wujek mnie odepchnął i powiedział,
że jestem złodziejskie nasienie. Przewróciłam się na
krzesło. Krzesło też się przewróciło. A pani doktor
obejrzała moje ręce, a później nogi i pomacała moją
głowę. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo przecież jak
się ma katar i kaszel, to nie bada się rąk ani nóg.
A później pytała o tego siniaka i kto był w domu, jak
go sobie nabiłam. I wcale się do mnie nie uśmiechała.
A lekarze powinni się uśmiechać do chorych dzieci,
żeby je podnieść na duchu. Potem dorośli zamknęli
drzwi od mojego pokoju. Bo ten pokój u tatusia
w domu też jest mój. Teraz mam dwa swoje pokoje
– jeden u mamusi, drugi u tatusia. Ale wolałabym
mieć jeden i żeby rodzice też byli w jednym miejscu.
Wszystko mi jedno, w którym, ale żeby razem.
Jak pani doktor sobie poszła, to babcia też obejrzała
moje ręce i nogi i tego siniaka na plecach. Powiedziała:
– Boże drogi, jak ona mogła do tego dopuścić.
Niemożliwe, żeby nie wiedziała.
A tato powiedział:
– Zabiję łajzę, jak go tylko dorwę.
I widać było, że jest bardzo zły. Wiem, że tylko
tak powiedział, ze złości. I że nie można zabijać
ludzi, bo to grzech i idzie się do więzienia. I nie
wolno nikomu życzyć śmierci. Ale ja bym chciała…
żeby wujka nie było. Niechby żył, ale żeby go nie
było. Proszę Cię, Boziu, może to niech on idzie do
więzienia.
A potem tatuś wyszedł. Babcia zapytała:
– Dokąd to?
Ale nie odpowiedział, tylko przepadł. Właśnie
tak powiedziała babcia:
– Przepadł. Żeby tylko czegoś głupiego nie zrobił.
Tatuś na pewno nie zrobi niczego głupiego, bo
mój tatuś jest bardzo mądry.
Babcia usiadła przy mnie na łóżku, głaskała mnie
i mówiła same miłe rzeczy: że mnie kocha, że jestem
śliczną dziewczynką i że wszystko będzie dobrze.
A kiedy myślała, że już zasnęłam, to najpierw płakała,
a później poszła do kuchni i nie wiem, co tam robiła,
bo zrobiło się całkiem cicho. Ale to było dobre cicho,
takie, kiedy człowiek wie, że ma gdzieś blisko drugiego
człowieka. Bo ja i babcia to przecież też człowiek.
Tłum zawodników trochę mnie przerażał.
Było coś atawistycznego w ich oczekiwaniu na
wyścig. Jakby szykowali się do wojny. Prymitywnej
walki niecywilizowanych cyborgów. Wszyscy skupieni,
podnieceni, zestresowani. Było tyle ludzi, że
ledwie widziałem linię startu. A właściwie bramkę
startową.
Wreszcie nasza grupa ruszyła. Szacując siły na
ponad cztery godziny ciągłego wysiłku, nie starałem
się utrzymać na początku stawki, jak niektórzy biegacze.
Nie rozpychałem się łokciami. Pozwalałem,
żeby mnie wyprzedzali, uważając, żeby nie skrobać
pięt poprzednikom i nie potknąć się o jakąś studzienkę.
Przed sobą widziałem falujące morze ludzkich
sylwetek zlewających się w jeden organizm. Górowałem
wzrostem nad najbliższymi osobami, więc
miałem przed sobą perspektywę niemal całej ulicy.
Wznoszące się i opadające w rytmie kroków ciała
sprawiały wrażenie, jakby oddychała.
Początek był łatwy. Po prostu biegłem. Wokół
migały mi buty, numery startowe, pulsometry, słuchawki
w uszach, jaskrawe stroje, białe skarpetki.
Tłok nieco się rozproszył, więc poruszałem się swobodniej.
Stopniowo wpadałem we własny rytm, jednocząc
w nim oddech, tętno i kroki. Raz, dwa, trzy,
cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery.
Raz, dwa, trzy, cztery. Trasa prowadziła przez miasto,
ale nie było mi dane przyglądać się okolicy. Patrząc
pod nogi i na plecy poprzednika, starałem się
zachować tempo. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa,
trzy, cztery. Zignorowałem pierwszy punkt żywnościowy.
Rano zjadłem lekkie śniadanie i właśnie
zaczynałem tego żałować. Czułem ciężar w żołądku
i było to deprymujące. Po jakichś dwóch kolejnych
kilometrach uczucie dyskomfortu minęło. Znów
złapałem wiatr w żagle i nawet stopniowo zacząłem
wyprzedzać pojedynczych zawodników. Na następnym
punkcie odważyłem się zjeść banana. Później
już tylko piłem. Szło mi całkiem nieźle aż do dwudziestego
trzeciego kilometra. Właśnie wtedy zaczął
się kryzys. Początkowo po prostu poczułem wszechogarniające
zmęczenie. Wszelkimi siłami usiłowałem
nad nim zapanować. Tłumaczyłem sobie, że jeśli
się stanęło na starcie, to trzeba się o własnych siłach
dostać do mety. Nieważne, na którym miejscu, nieważne,
w jakim stylu, ale trzeba przeć naprzód. Nie
miałem kogo zapytać, czy to osłabienie mi przejdzie.
Wszelkie zapewnienia mojego kolegi, że biegacze
dają sobie wsparcie, zawiodły. Każdy z biegnących
obok zawodników był całkowicie skupiony na sobie.
Odniosłem wrażenie, że gdybym padł trupem na trasie,
po prostu przeskoczyliby nade mną lub ominęli
jak każdą inną przeszkodę. Walczyłem o każdy oddech.
Udało mi się nad nim zapanować po kolejnych
kilkuset metrach. Jednak najgorsze były skurcze.
Ból zasłaniał mi oczy, ale nie dawałem za wygraną.
Wbijałem sobie paznokcie w dłonie, jakby miało mi
to pomóc. W następnym punkcie złapałem butelkę
wody. Nie pomogło zwilżenie ust ani polanie głowy.
Był moment, że chciałem zrezygnować. Przywoływałem
wszystkie siły, żeby wykonać jeszcze choćby
kilka kroków. Szukałem sposobu, co zrobić, żeby się
nie poddać. W najbardziej krytycznym momencie,
kiedy już byłem prawie zdecydowany zejść z trasy,
mignął mi wśród kibiców rower. Różowy. Znajdo–
wałem się gdzieś w okolicach trzydziestego kilometra.
Nie miałem sił. Nie miałem motywacji, a nawet
chęci do życia. Nie wiem, czy zadziałała wyobraźnia,
czy miałem zwidy z wyczerpania, ale od tego
miejsca prowadził mnie do samej mety różowy rowerek
mojej córki, który w czasie tylu innych biegów,
w innych miejscach, na innych drogach cały
czas widziałem przed sobą. Biegłem w ślad za tym
różowym rowerkiem, wyznaczającym mój cel, mój
kierunek. Jak igła kompasu. Różowy rowerek. Podążać
za rowerkiem. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa,
trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Zafiksowałem się
na tym rytmie i sam nie wiem jak i kiedy dobrnąłem
wreszcie do mety. Nie widziałem, nie słyszałem, nie
czułem nic. Nic, poza szczęściem.
Ktoś okrył mnie kocem izotermicznym, ktoś
inny zawiesił mi pamiątkowy medal na szyi. Jakiś
wolontariusz czekał, żebym oddał mu czip. Za mną
wbiegali następni zawodnicy, którym trzeba było
zwolnić miejsce. Skierowano mnie w „lejek” ustawiony
z zapór. Słaniając się na nogach i trzymając
barierek, przemieszczałem się w kierunku szatni.
Na otwartej przestrzeni oparłem dłonie na kolanach
i odczekałem, aż oddech i tętno wrócą do jakiej takiej
normy. Dopiero po dłuższej chwili wyprostowałem
się i rozejrzałem półprzytomnie. Gdzieś w okolicach
namiotów mignęła mi kwiecista sukienka mojej sąsiadki.
Poczułem się jak Cezar wracający do domu
po zwycięskiej bitwie. Zrobiłem to. Zwyciężyłem.
Jasne, że nie wygrałem tego maratonu. Nie z czasem
cztery godziny czterdzieści dwie sekundy. Ale wy–
grałem z dystansem i sam ze sobą. I żyję. I teraz już
mogę wszystko.