Kim jest właścicielka jasnego warkocza i czy Filipowi uda się znaleźć żonę w ciągu trzech miesięcy? Czy denerwująca Miśka wzbudzi Waszą sympatię i czy Bryła jest taki straszny? Jak wyglądało życie dzieci w czasie okupacji? Odpowiedzi na te pytania uzyskasz w dwa wieczory.
Filip awansuje, jeśli w ciągu trzech miesięcy znajdzie żonę. Szuka jej wszędzie, tylko nie we własnej kamienicy. Magda i Michalina tracą bezpieczny dach nad głową i sprowadzają się na Pragę (Pragusię, Pragunię, Prażeńkę). W czasie przeprowadzki znajdują pamiętnik dziewczynki pisany w czasie okupacji. Te same miejsca dawniej i dziś, problemy mieszkańców kamienicy wtedy i teraz przeplatają się i zazębiają. Jest zabawnie, wzruszająco, zaskakująco ale czasami całkiem poważnie.
Opisane w powieści miejsca istnieją naprawdę a wydarzenia fikcyjne mieszają się z historycznymi.
Zachęcam do lektury
powieść obyczajowa / Young Adulst / społeczno-historyczna / komedia obyczajowa
premiera: 21 kwietnia 2018
Wydawnictwo: LUCKY z Radomia
Redaktor: Halina Bogusz
Okładka: Ilona Gostyńska – Rymkiewicz
ISBN: 978-83-65351-55-5
- A jak nam się coś stłucze? - wyraziła swoje obawy Miśka.
- To będzie stłuczone. Trudno. Nic nie jest wieczne. Człowiek ważniejszy niż porcelana.
- Jeśli chcesz poznać człowieka, to obserwuj go w jego naturalnym środowisku. Już samo otoczenie wiele mówi o tym, kto w nim przebywa.
Język wroga trzeba znać.
Najtrudniej uwierzyć w prawdę.
– Gdzie się tak długo podziewałaś? – Magda ściągała pranie ze sznurka i starannie składała je w kosteczkę, rozdzielając ubrania na własne i siostry.
– Żeniłam sąsiada – Michalina uwolniła ręce od laptopa i dołączyła do porządkowania łazienki. – To jeszcze wilgotne – oddała siostrze sweter z grubej dzianiny.
– Sam się nie może ożenić? A tak w ogóle, to może ty się tak nie angażuj w to życie kamienicy, bo nie znasz tych ludzi.
– Nie znam, ale poznam. Tobie też by się przydało. Może wtedy i ciebie bym ożeniła.
– Wydała za mąż, jeśli już – poprawiła odruchowo. – Widzę, że załatwienie internetu staje się w tym domu priorytetem. Nie dość, że narzucasz się sąsiadom, to jeszcze wtrącasz się w ich prywatne sprawy.
– Teraz to już się nie musisz tak spieszyć z tymi łączami. Mam hasło do Filipa, to jakoś przetrwam.
– Miśka, nie podoba mi się, że kradniesz cudzy sygnał i jesteś „na ty” z dorosłym facetem. To nie jest kolega dla ciebie.
– Ale mógłby być dla ciebie, gdybyś się tak nie napinała.
– Ja na Pradze mam inne cele niż szukanie kolegów.
– Tak, tak. Twoim celem jest uzyskanie szczęścia dopiero w życiu wiecznym. Wyluzuj trochę.
– Kolejny raz mnie krytykujesz. Ja się do twoich spraw nie wtrącam.
– Nie krytykuję, bo każdy chciałby mieć taką siostrę. Jesteś dla mnie wzorem. Kochana, mądra, piękna, zaradna… i moja. – Magda przyglądała się Miśce, szukając w jej słowach kpiny, ale mała mówiła szczerze. – Tylko chciałabym, żebyś była szczęśliwa – dodała. – Żebyś się wreszcie uśmiechnęła i żebyś miała fajnego faceta. Ci twoi małoletni bandyci pewnie też by chcieli, bo jeśli w domu mają zatroskane matki, to chociaż poza nim niech zobaczą, że można inaczej.
Miśka przytuliła się do siostry. Stały chwilę objęte i zażenowane bliskością. Nigdy wcześniej nie okazywały sobie serdeczności w ten sposób.
– Też cię kocham – wydukała wzruszona Magda. – Ale będę musiała jak najszybciej załatwić internet – dodała, uwalniając się z objęć Miśki. – Bo nie będę się za ciebie wstydzić, kiedy uprawiasz pajęczarstwo. Jutro dzwonię do Orange. A dopóki nie będziemy miały własnego połączenia, rób ruter z telefonu.
Chcąc Marcinowi zrekompensować zaniedbania, Filip postanowił zabrać go w to samo miejsce, w którym spędził poprzedni weekend z Renatą. Łysy Pingwin na Ząbkowskiej nadawał się zarówno na miejsce randki, jak i na męski wieczór. Barek robił wrażenie i był dobrze zaopatrzony, barman znał się na swojej robocie, a klientela, choć korzystała z zasobów alkoholi sowicie, to nie były to prymitywne moczymordy, tylko zwykli stołeczni klubowicze.
Pierwszy wieczór w tak zacnym miejscu nie przedłużył się ponad miarę. Będąc z Renatą, oboje czuli, że za chwilę iskry przepływające między nimi staną się widoczne dla otoczenia. Wypili po drinku i, choć mieli w planach dłuższy spacer, najkrótszą drogą niemal biegli, żeby jak najszybciej znaleźć się na Wileńskiej.
To był istny szał. Wariactwo jakieś. Zrzucili wieszak w przedpokoju, przewrócili lampę, porwali narzutę na łóżku, stłukli ramkę ze zdjęciem z wakacji i wszystko to zauważyli dopiero nad ranem, kiedy oprzytomnieli z amoku, a Filip zaczął się zbierać do wyjścia. Miał podrapane ramiona i plecy, i przez tydzień chodził do pracy z plastrem na szyi, żeby nim zasłonić malinkę. Wścibskim dzieciakom wmawiał, że zaciął się przy goleniu, na co Elwira tylko z politowaniem kiwała głową.
Wspięli się z powrotem po schodach i zapukali do drzwi naprzeciwko sióstr. Otworzyła im Elka z dzieckiem na ręku. Małemu z nosa ściekał zielony gil, który kończył się w okolicach różowego smoczka.
– Cześć. My do pana Zaręby – Filip przejął dowodzenie.
Elżbieta cofnęła się w głąb mieszkania, ruchem głowy wskazując, gdzie znajdą starszego pana.
– A kogóż to Bóg prowadzi? – spytał staruszek zaintrygowany.
– Raczej, kogo diabli niosą, panie sąsiedzie, zażartował Filip. – Przyszliśmy do pana, bo w panu jedyna nadzieja. Tylko pan potrafi naprawić takie starocie.
– Hmmm, piękna lampa – zachwycił się gospodarz.
– Należy do pani Sobocińskiej. Niestety, nie działa – uzupełniła Miśka.
– Zobaczmy… – mruknął stary Zaręba i zsunął okulary na czoło. Powtórzył wszystkie czynności, które wcześniej wykonał Filip, po czym wziął do ręki leżący na kredensie wkrętak i zaczął rozbierać lampę na części.
– Siadajcie, bo to trochę potrwa – zaprosił.
W kuchni pojawiła się pani Zarębowa.
– Może herbatki zrobię? Rzadko mamy gości.
– Nie chcemy robić kłopotu – próbował wymigać się Filip.
Miśka się nie wtrącała, gdyż nie orientowała się w sąsiedzkich zwyczajach. Uznała, że dostosuje się do sytuacji.
Pani Zarębowa, niezrażona wymówkami, już stawiała czajnik na gaz i kroiła placek z kruszonką.
– Jakbym przeczuła, że ktoś nas odwiedzi… Słyszał pan, panie Filipie, że mogą chcieć nas wyrzucić na bruk?
– To chyba niemożliwe. Plotki jakieś. – Zaprzeczył, chociaż poczuł się tą wiadomością zaniepokojony.
– Ponoć właściciel kamienicy się znalazł – uzupełniła sensacyjne wiadomości sąsiadka.
O nielegalnych przejęciach kamienic stało się w okolicy głośno. Nawet prezydent Warszawy w telewizji musiała się tłumaczyć z afer, które temu towarzyszyły.
– Chyba nas nie ruszą? – wyraził nadzieję Filip.
– Tych spod dwudziestego szóstego i tych tam na końcu, pod 48, ruszyli. Taki im czynsz przywalili, że się sami wynieśli. I na Stalowej 21 i na Środkowej 20. A tu, po sąsiedzku, to niby co się dzieje?
Pani Zarębowa miała na myśli kamienicę przy Strzeleckiej 6/8, którą przejął deweloper, wykwaterował mieszkańców i rozpoczął generalny remont.
– Dobrze, że IPN się wtrącił, bo wszystko by poszło w kibini mater – i ludzie, i pamiątki – dorzucił swoje zdanie pan Zaręba.
– A co ma do tego IPN? – Miśka nie miała pojęcia o tutejszych realiach, a chciała wiedzieć, co się wokół niej dzieje. Tym bardziej że już jeden dach nad głową straciła, a teraz zapowiadało się, że straci drugi.
– To panienka nie wie, co się tu po wojnie działo za ścianą?
Niby skąd miałaby wiedzieć, przecież jej tu po wojnie nie było. Nie przyszło jej do głowy sprawdzić, na jakich czasach kończą się zapiski w pamiętniku Hanki, więc nawet nie była pewna, czy coś z tamtego okresu mogłaby znaleźć u niej.
Stary Zaręba zachęcony jej zainteresowaniem zaczął snuć opowieść.
– Jak się skończyła okupacja, to wszystkich mieszkańców wysiudali i zakwaterowali tu najpierw ruskich, a potem ubeków. Wzmocnili bramę… Jeszcze do niedawna była taka metalowa, pomalowana na szary kolor, z kwadratowym okienkiem judasza w furtce. Nawet nie musieli jej zamykać, bo i tak nikt tam nie wchodził. Brama się otwierała, wychodziło dwóch mundurowych i robili przejście.
– Po co zamykać bramę, jak tu od podwórka jest wolny dostęp? – przerwała Miśka.
– Ale wtedy nie było. Jak panienka się przyjrzy, to widać ślady po lewej oficynie, co to ją niedawno zburzyli, bo groziła zawaleniem. Ona nas od nich odgradzała, a tu, gdzie się pralnia kończy, przy śmietniku, to był mur. Nasze podwórko było ze wszystkich stron odgrodzone. A tam do nich to co chwila wyjeżdżał wojskowy samochód z paką i zamykali bramę, i już. I od nowa – ciężarówki wjeżdżały i wyjeżdżały i nie wiadomo było po co. Ja tam nie pamiętam, bo byłem smarkaczem i tylko cukierki mi były w głowie, ale ojciec mówili, że ciągle słychać tam było krzyki. Dopiero po pięćdziesiątym szóstym, jak się trochę uspokoiło, tośmy się dowiedzieli, że mieliśmy pod nosem najcięższą katownię NKWD i nic żeśmy o niej nie wiedzieli. O Toledo to jakieś słuchy krążyły, ale tutaj to było tak urządzone, że nikt nic. Ludzie jak kamień w studnię… A ci budowlańcy, co to teraz przejęli, musieli zagwarantować, że zachowają nienaruszone piwnice, bo tam na ścianach i na drzwiach zachowały się wydrapane napisy tych więźniów, co tu byli katowani.
– Co to jest Toledo? – Miśka słuchała opowiadania z wypiekami na twarzy. Pierwszy raz miała do czynienia z żywą historią i do tego z pierwszej ręki.
– Toledo? – powtórzył pytanie stary Zaręba. – To druga taka katownia. Tylko większa. Więzienie na Namysłowskiej.
– Na Namysłowskiej? Gdzie? – spytała zdziwiona Miśka. Codziennie tamtędy przechodziła i nie widziała żadnego więzienia.
– Jak to, gdzie? Przy szkole muzycznej. Tu, jak plac Leńskiego, nie mylić z placem Hallera7. Jeszcze bodaj w latach siedemdziesiątych tam kobitki we więźniu trzymali. Straszyło drutami kolczastymi i kawałkami szkła tak na sztorc wetkniętymi w beton. Gdyby nie ten drut i wieżyczki, to by całkiem niewinnie wyglądało, bo na taki wesoły żółty kolor z białym było pomalowane. A jak ktoś tam wszedł, to już nie wyszedł, a jeśli, to już innym człowiekiem. Naczelnik tam był największy okrutnik, że aż zamach na niego zrobili. Przestraszył się, że mu się do dupy dobiorą, to się aż do Rawicza przeniósł. Nie wiedziała panienka? Całe AK tam zakatowali. Trupy to wrzucali ze śmiećmi do dołów za murami i wapnem sypali. Pomnik tam teraz postawili na pamiątkę.
Miśka, odkąd tu zamieszkała, każdego dnia przechodziła ulicą Namysłowską w tę i z powrotem. Widziała na tle nowych bloków spiżową postać wychodzącą spomiędzy kamieni, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby przejść na drugą stronę jezdni i przeczytać umieszczone na głazach napisy odlane z brązu. Obiecała sobie, że zaraz jutro odwiedzi to miejsce.
– Pani sąsiadko, a kto pani mówił o tym przejęciu kamienicy? – dopytywał Filip.
– A od kulawego Kazika synowa, bo chcieli tu się z mężem zameldować. To im w meldunku powiedzieli, że nie można, i wykupić mieszkania też nie można. O tym tośmy akurat wcześniej wiedzieli, bo też mieliśmy Krzyśkom przyszłość zagwarantować, ale odmówili sprzedaży. Teraz się ponoć jakiś potomek po Janie Nazimku znalazł i rości.
– Po jakim Nazimku? – spytała Miśka.
– Toż mówię, po dawnym właścicielu.
– Jakim właścicielu? – drążyła zdziwiona. Zarębowa popatrzyła na nią jak na chorą.
– Przepraszam, że tak dopytuję – zaczęła się tłumaczyć Michalina. – Ale coś mi się tu nie zgadza. Dlaczego pada nazwisko Nazimka, skoro ostatnim właścicielem kamienicy był Kesel?
Nic rodzicom nie mówiłam, żeby się nie denerwowali, ale wczoraj przeżyłam coś strasznego. Muszę podziękować panu Bogu, że żyję.
Kiedy wracałam ze szkoły (tej oficjalnej), zagapiłam się i nie zauważyłam, że coś się dzieje na ulicy. Zanim się zorientowałam, że ludzie uciekają, było za późno. Na Targowej zrobili łapankę i nie zdążyłam się nigdzie schować. Wsadzili mnie na pakę z innymi, aż sobie siniaka na goleni nabiłam. Jakiś pan obok mnie chciał się wyrwać, to dostał kolbą w plecy i upadł na podłogę ciężarówki. Tak się bałam. I wtedy do samochodu podszedł jakiś żołnierz niemiecki, starszy wiekiem i wyższy rangą, odsunął tego jednego, co nas upychał, pokazał mnie palcem i powiedział:
– Du (że niby o mnie chodziło), komm.
A jak zeszłam z paki, to mnie dźgnął lufą karabinu, żebym szła i powiedział:
– Raus!
Myślałam, że umrę ze strachu. Z przerażenia nie mogłam nawet płakać. Serce się we mnie tak tłukło, że aż bolało.
I ten żołnierz mnie tak prowadził trzy przecznice. Ludzie nas widzieli i nie mogli nic zrobić. Jakaś pani krzyknęła, żebym powiedziała, kogo powiadomić, ale nie mogłam słowa z siebie wydobyć. W ten sposób doszliśmy za róg, gdzie nie było widać tych od łapanki. Wtedy ten żołnierz opuścił broń i kazał mi zmykać. Powiedział, że ma w domu taką córkę jak ja i, że ona też ma taki warkocz. Byłam tak sparaliżowana, że nie od razu uciekłam, bo się nie mogłam ruszyć.
Kiedy dotarłam do domu, to ponoć byłam blada jak śmierć. Mama myślała, że jestem chora. Co miałam mówić? Że już mogłam nie żyć? Powiedziałam, że mnie boli brzuch. Dostałam kropli miętowych i poszłam spać. W nocy miałam koszmary, Heńka mówi, że tak się rzucałam, że aż ją obudziłam.
Jeśli jakieś miejsce wymienione w powieści nie zostało oznaczone na tej mapie, to znaczy, że jest poza jej obszarem, nie można ustalić jego położenia, albo…
… jest zmyślone.